czwartek, 28 lutego 2013

wiosna?

no właśnie. przyszła już czy nie? po dzisiejszym nadkanałowym spacerze stwierdzam, że coraz bardziej się zbliża i już czuć ją w powietrzu ;)






niestety marazm artystyczny trwa nadal. w głowie gdzieś tam kiełkują wprawdzie pomysły na delikatnie odświeżenie mego pokoiku, ale o tym na razie cicho sza, bo co z tego wyjdzie to się okaże za czas jakiś dopiero ;) dekupażowo natomiast nicość mnie ogarnęła dość mocno, tzn. no mam kilka rzeczy czekających na ozdobienie ale pomysłu na nie żadnego, także poczekać muszą na te lepsze dni  ;)

wtorek, 19 lutego 2013

ooo

a już myślałam, że umieram. ale nie, jeszcze trochę pożyję. a dlaczego tak myślałam? zjadłam dwa orzechy laskowe i zaczęło mi się słabo robić, twarz zaczęła mnie swędzieć i spuchła, gardło oszalało i drapało okrutnie. co jeszcze potęgowała moja panikująca mama. ale na szczęście jak już wspomniałam, będę żyć, ale bez orzechów. co ciekawe, nigdy mój organizm tak nie reagował na nie, bynajmniej na te jedzone w czekoladzie. zresztą, w dokładnie takim sam sposób kiedyś zareagowałam na migdały, które także wyeliminowałam z kuchni, nad czym jednak baaaaaaaardo ubolewam gdyż je uwielbiam, ale no cóż, wolę jeszcze trochę pożyć...

obiecałam zamieścić kilka zdjęć, tak też czynię. ile można pisać i pisać?





 

poniedziałek, 18 lutego 2013

ano

zbyt rzadko doceniam fakt, że jednak większość czasu w roku jestem zdrowa. doceniłam to dziś rano. w poniedziałek o 5:40 rano. obudziłam się po w pełni przespanej nocy, bez duszącego kaszlu i innych okołogrypowych dolegliwości, z uśmiechem na twarzy, ubrałam moje super niebieskie spodnie i pojechałam na hiszpański. jaka szkoda, że miasto o tej porze (przed 8 rano) jest tak strasznie smutne i szare. ludzie jacyś zasępieni, nikt do nikogo się nie uśmiecha, a jak się uśmiechnie to pewnie myślą, że to jakiś wariat urwał się z psychiatryka. łażą po chodnikach jak jakieś zombi, najlepiej "stadami" po 4, i to jeszcze tak by uniemożliwić innym przejście. ja chyba nie nadaję się do egzystowania wspólnie z takimi osobnikami. marzę o cichym małym domku gdzieś na końcu świata...

w zeszłym tygodniu byłam na rozmowie kwalifikacyjnej - w sprawie stażu w pewnym biurze turystycznym zajmującym się organizacją pielgrzymek. pojechałam tam, mimo bardzo złego samopoczucia, antybiotyk jeszcze nie zaczął działać, czułam się paskudnie, na zewnątrz było dość nieprzyjemnie a kierowca autobusu miał tak ustawione ogrzewanie, że myślałam że mu tam umrę na gorączkę albo coś podobnego, słowem wyzionę ducha. ale nie. ducha wyzionęłam, gdy pan skrupulatnie wypytujący mnie na tejże rozmowie zapytał mnie o moje preferencje religijne i polityczne. tak właśnie. oczywiście jako "bezpartyjna no powiedzmy ateistka" przyznałam się bez bicia jak się sprawa ma, przez co skreśliłam swoją kandydaturę na to stanowisko. bynajmniej tak zinterpretowałam wyraz twarzy pana "szefa". i jakie było moje zaskoczenie, gdy zadzwonił mi dziś telefon, a w słuchawce miła pani z tego biura, z przykrością mnie zawiadomiła, że niestety nie spełniłam wszystkich warunków zatrudnienia w biurze i nie przeszłam pozytywnie procesu rekrutacji. hurra! uznali, że nie dadzą rady mnie nawrócić. także nadal szukam sensownej pracy...

uświadomiłam sobie, całkiem przypadkiem dlaczego wczoraj miałam taki dziwny dzień. nie miałam żadnej książki do czytania. o zgrozo! ja, ta którą ostatnią dało się przekonać do czytania w szkole. ale wtedy był mus, a wiadomo, jak ktoś coś każe to zazwyczaj robi się na opak. tak więc wypożyczyłam sobie aż 3 książki - na miesiąc powinno starczyć - no i od razu mi lepiej :)


ANO tak się rozpisuję o niczym, ale no zasadniczo, to nie jest nic. mam jakaś awersję do fotografowania, no może nie jest to zupełna awersja, ale po tym szalonym antybiotyku, który brałam na przeziębienie nadal trzęsą mi się ręce. ale postaram się jutro wrzucić kilka zdjęć - wreszcie na ścianie w kuchni pojawiła się półeczka na słoiczki z przyprawami, które co chwila przestawiane były z parapetu na tace i z powrotem. wprawdzie na parapecie nadal stoją słoiki, ale te większe przez co jest ich mniej i się szybciej je przestawia w razie nagłego zadymienia w kuchni ;)

niedziela, 17 lutego 2013

z kąta w kąt

nie mogę się dziś ogarnąć. łażę po domu kompletnie bez celu. z kanapy na fotel, z fotela na krzesło. do kuchni nie wiadomo po co. i tak w kółko. kolejny dzień trolla. obejrzałam kilka filmów na yt, całkiem nawet ciekawych i nadal nic. wynudziłam się niemiłosiernie. przy okazji też kolejny raz stwierdzam, że mieszkam w domu wariatów, gdzie każdy ma swój świat i swoje kredki i co najgorsze - swoje zdanie, przyczynek do wszelkich kłótni. ale cóż, gdzieś mieszkać muszę, ale coraz bardziej mam ochotę się po prostu wyizolować...

piątek, 15 lutego 2013

naprawianie serduszek

a raczej otwieranie oczu. Tak właśnie mam. Zostałam Ciocią od przypadków beznadziejnych dość dawno temu. Piszą do mnie kobietki świeżo zakochane, ze złamanym sercem, piszą bo wpakowały się w jakiś super beznadziejny związek. Wysłucham, doradzę, czasem nakrzyczę i kopnę w tyłek. A jak to nie pomaga, zapraszam na specjalną terapię winem. Staram się w każdym razie pomóc, pozwolić spojrzeć na "problem" z wackiem między nogami z innej perspektywy. Czy się udaje, to nie mnie oceniać, ale skoro piszą co jakiś czas i przeważnie ów wacek ma inaczej na imię, to chyba jakoś to działa. Tylko zastanawia mnie jeden fakt. Nie jestem przecież ani psycholożką, ani super specjalistką od mężczyzn - od ładnych kilku lat jestem "super singlem". Nie mam też zbyt wielu doświadczeń z facetami. A One ciągle się mnie radzą. Nie mówię, że tego nie lubię, bo lubię, ale nie jestem ekspertem przecież w tych sprawach. Też mam swoje zmartwienia, chyba jestem z tych wszystkich przypadków przypadkiem najbardziej beznadziejnym. Nie umiem mówić o tym co mnie boli. Nawet jak już się czuję się na tyle paskudnie i się wygadam, to żadne argumenty do mnie nie trafiają i się coraz bardziej pogrążam...

No i dopadło mnie choróbsko. Znaczy się "przeziębienie", na które dostałam antybiotyk. I wcale nie czuję się po nim lepiej. Artystycznie nadal beznadzieja, zastanawiam się dość intensywnie czy nie zrobić sobie dłuższej przerwy, porządnie wysprzątać biurko i półki nad nim, posegregować artystyczne "śmieci" i etc. ale chyba nie mam na razie na to siły.

Udało mi się w zeszłym tygodniu złapać nieco wiosny. Jak zwykle w moim przypadku nie gdzie indziej niż nad Kanałem B. Później znów przyszła zima a do mnie zapukało łamanie w kościach. Może i nudne są już te fotografie okołokanałowe ale jakoś mam to nich sentyment ;)







poniedziałek, 4 lutego 2013

dlaczego w styczniu kwitną stokrotki?

W prawdzie rok temu w styczniu faktycznie zakwitły stokrotki w moim ogrodzie, w domu miałam nawet kwitnące tulipany w doniczkach, ale przecież zimą powinien padać śnieg, a nie ciepły wiosenny deszczyk, to mówię ja - geograf!

Miewam czasem nagłe ataki. Bardzo różne. Czasem dziwne. Spędzam wówczas cały dzień w kuchni śpiewając przy patelni bieszczadzkie pieśni, czasem wpadam w szał sprzątania w mym małym pokoiku, a czasem mam dzień trolla i potrafię cały dzień leżeć na kanapie nie robiąc nic. Dziś wypadło na dzień sprzątania, tzn. raczej wieczór, no 2 godziny, żeby nie przesadzać aż tak bardzo przy poniedziałku, wiadomo, jaki poniedziałek taki cały tydzień, zwłaszcza że czekam na nową komodę i część już tych "uporządkowanych" rzeczy w niej znajdzie swe miejsce, także miód malina to nadal nie jest, ale uwierzcie, było o wiele gorzej... zastanawiam się tylko czemu chciałam meble w kolorze venge skoro tak bardzo nie lubię ścierać kurzu z półek... także tego ;)

Mistrzem fotografowania chyba nigdy nie zostanę. A trzymając wcale nie lekki aparat nad głową nie jest łatwo nie trząść rękoma... dlatego też w kadr pierwszego zdjęcia wkradł się przypadkowo zupełnie czerwony kieliszek (a w nim świeczki na tort których nie mam gdzie trzymać niestety...), a już nie mam siły na zrobienie kolejnego tysiąca nie poruszonych zdjęć...





Nie da się ukryć, należę do grupy ludzi "chomikujących". A to się przyda, a to żal wyrzucić - przecież nie zajmuje aż tyle miejsca. Dlatego też perełkowe bransoletki i część korali otrzymały drugie życie, ale za to jakie życie ;)




Zaczęłam dziś kurs języka hiszpańskiego dla bezrobotnych. Zapisałam się na niego w październiku 2011 (tak dawno temu, że zapomniałam o nim...). O wiele bardziej wolałabym kurs francuskiego, ale chyba pup nie dysponuje specjalistami od tego języka, a szkoda. Co do Pani prowadzącej ten hiszpański mam mieszane uczucia, jakaś taka nierozgarnięta, wątpię że stres może tak zeżreć człowieka że ten zapomina jak alfabet po kolei leci, ale zobaczę jak dalej będzie. może w końcu znajdę jaką pracę to kurs mi się skończy...